Mam ogromną słabość do szydełkowych mandali. Hipnotyzują mnie kolorowe, koncentrycznie ułożone wzory. Uwielbiam na nie patrzeć, potrafię spędzić niemożliwie dużo czasu na przeglądaniu zdjęć przedstawiających mandale. Zdecydowanie mniej czasu poświęcam ich robieniu, ale mam nadzieję, że jeszcze się poprawię.
Do tej pory zrobiłam dwie mandale z włóczki i jedną mandalopodobną serwetkę. Dzisiaj chciałabym Wam pokazać pierwszą z moich mandali, która powstała rok temu. Byłam i nadal jestem z niej bardzo dumna i ciągle nie mogę się na nią napatrzeć. Jest dla mnie ważna również z tego względu, że sporo się przy niej nauczyłam i przy okazji nabrałam pewności siebie w szydełkowaniu.
Przy tej mandali po raz pierwszy w mojej dziewiarskiej karierze zrezygnowałam ze ścisłego trzymania się wzoru i połowa robótki jest jedną wielką improwizacją.
Przy tym projekcie również po raz pierwszy sama wybierałam kolory - przedtem zwykle korzystałam z gotowych palet, a tym razem po prostu wysypałam na podłogę wszystkie motki i siedziałam wśród nich przez pół dnia, kombinując co z czym. Efekt pozytywnie mnie zaskoczył i od tej pory czuję się zdecydowanie pewniej w wybieraniu kolorów. Nadal chętnie korzystam z palet barw, które chomikuję na Pintereście, ale wiem, że bez nich też sobie poradzę.
Robiąc tę mandalę robiłam też po raz pierwszy pikotki i pamiętam, że wydawały mi się wtedy strasznie trudne.
Bardzo miło wspominam pracę nad tą mandalą, a efekt, jaki udało mi się osiągnąć, cały czas mnie cieszy. Doceniam też jej wartość terapeutyczną - kiedy mam gorszy dzień i nic mi się nie udaje, patrzę sobie na moją mandalę i myślę: "Ejże, jeszcze nie jest ze mną tak źle, skoro potrafię robić takie ładne rzeczy." A Wy pocieszacie się czasem swoimi robótkami w ten sposób?